Ostatni miesiąc był szalony. Miałam kilka rozmów rekrutacyjnych. Jedne poszły lepiej, inne gorzej, żadna nie przyniosła jednak stałej pracy.
Przyszedł więc do mnie kryzys. Kryzys spod znaku: „musisz dać z siebie więcej”. Z ukrytym kryzysem szepczącym – czy mi kiedykolwiek się jeszcze w życiu ułoży?
Szpony rynku
Ciężko jest pogodzić szukanie pracy, naukę, domykanie obecnych zleceń, networking, ogarnianie domu, latanie po lekarzach i psychoterapię. Plus jakiś odpoczynek, jak już zmuszę się do odpoczywania. Dodajmy do tego jeszcze sytuacje losowe spod znaku „kurde, brakuje cebuli i nie mam już siły iść na zakupy”.
W przestrzeni LinkedIn słyszę sporo o tym, że mam myśleć pozytywnie, mam się dokształcać, robić tzw. „pet projects” i networkingować. Kiedy jednak przychodzi co do czego i mam rozmowę okazuje się, że nie zawsze mam wszystko, że czegoś brakuje – doświadczenia, wiedzy, pewności siebie, odpowiedniego stażu w danej technologii. Czegokolwiek. Praca leci do innego człowieka a moje poczucie wartości puka od dołu w dno Rowu Mariańskiego.
Rozumiem, że tak działa rynek, trzeba się wykazać, pokazać wiedzę, opanowanie stresu i inne przydatne przymioty w szukaniu pracy. Dobrze by było być w formie, uśmiechać się i myśleć o sobie może nie aż w superlatywach, ale jakoś blisko tego.
To jednak oznacza, że człowiek w kryzysie zamiast dostać pomocną rękę dostaje, zazwyczaj w formie ghostingu, info zwrotne: „popracuj nad sobą i wróć”. Albo: idź do innej pracy, rób coś innego, nieważne że musiałaś po raz kolejny zmieniać branżę – zrobisz to jeszcze raz, w końcu chcesz przetrwać?
Czuję ogrom bezsilności i niezgodę na to, że człowiek w kryzysie bez problemu może zostać odstawiony przez system na boczny tor. Kiedy pracowałam w ośrodku profilaktyki i leczenia uzależnień widziałam, jak z tym problemem zmaga się wielu moich pacjentów. A teraz przyszło mi zmagać się z tym samej.
I mówię o tym, że uzależnienie jest ok. Bardziej o tym, że gdy próbujesz wyjść na prostą – czy to w przypadku uzależnienia, cierpienia z powodu zaburzeń czy innej losowej choroby, którą jest również nowotwór – w gruncie rzeczy spora część tego wychodzenia na prostą jest Twoim codziennym ciężarem, na który inni patrzą mówiąc: „no, dalej, jazda” nie zastanawiając się nawet, jak wielki to jest ciężar.
Freelancing ekstremalny
Nie zostałam kompletnie sama. Różne osoby podrzucały mi zlecenia, które wychodziły zazwyczaj lepiej, czasem gorzej. Niektóre jednak z ogromnym kosztem dla zdrowia psychicznego – o czym wie pewnie niejeden freelancer wiedzący, jakie kwiatki potrafią się dziać.
Jednak połączenie obsługiwania leczenia onkologicznego, finiszu leczenia i potem leczenia po leczeniu z byciem freelancerem jest sportem jeszcze bardziej ekstremalnym od samego freelancingu. To koszmar, w którym jest mało miejsca na odpoczynek, na tak potrzebną regenerację. Zlecenie samo się nie zrobi, a lekarzy odwiedzić trzeba. PTSD i niemożność dojścia do równowagi po samym leczeniu onkologicznym oraz menopauza sprawiają, że niektóre dni stają się naprawdę nie do udźwignięcia.
Niektórzy mówili mi, bym odpuściła. Bym poszła na bezrobocie, albo zrobiła cokolwiek innego, by dać sobie szansę na dłuższy urlop od rzeczywistości. Niezmiennie odpowiadałam, że na to trzeba mieć poduszkę finansową, ale teraz widzę, że pieniądze (a właściwie ich niewielka ilość) to nie jedyny czynnik.
Mnie po prostu przeraża taki „reset”. I nie chodzi o to, że gdyby nie rodzina, to bym nie wyjechała na żadne wakacje. Chodzi o spotkanie ze sobą, z tym makabrycznie poharatanym wnętrzem, które jakoś nie chce się goić.
Gdy zapada cisza
Gdy wreszcie odłożę pracę i naukę na bok, gdy skończę porządkować kuchnię, zrobię pranie i obejrzę ukochany serial pojawia się cisza. Cisza, w której dochodzi do mnie wewnętrzny głos pytający o rzeczy, na które nie mam sił nawet spojrzeć, a co dopiero o nich pomyśleć.
Ten głos zastanawia się, czy na pewno podjęłam dobrą decyzję pozwalając na usunięcie macicy z przydatkami? Czy może można było leczyć mnie inaczej? Czemu to zrobiłam wiedząc, że tym samym przekreślam swoje marzenia o własnej rodzinie? Kto wie, jak działa adopcja w Polsce zrozumie problem – ja z racji bycia terapeutą mogłam obserwować i ten wycinek rzeczywistości. Czemu więc, ważąc marzenia i życie na szali, wybrałam życie i przekreśliłam całą siebie?
Bo to marzenie o założeniu rodziny było zawsze. A teraz jest tak mało prawdopodobne i potencjalnie okupione tak wielką walką, że nie mam siły nawet myśleć o tym, że jest jakiś cień szansy, że się spełni. Prędzej stanę na nogi, znajdę stałą pracę w IT, będę dalej programować i dzielić się wiedzą. Ale jak to robić gdy jedno z tych największych marzeń spoczywa sześć stóp pod ziemią? I to spoczywa gdzieś niedaleko utraconego sensu życia.
Cmentarz marzeń
Pogrzebałam już tyle mniejszych marzeń: o byciu dziennikarką, o pisaniu książek, o byciu trenerem szermierki i terapeutą. Wszędzie mi czegoś brakowało, zazwyczaj finalnie problemem było albo toksyczne środowisko pracy, albo zła koniunkcja Jowisza (czyt. brak farta), albo niedomagające zdrowie.
Teraz zaś, gdy znalazłam przestrzeń gdzie mój układ nerwowy jakoś wyrabia dalej muszę walczyć. Praca z kodem i praca zdalna to moja bezpieczna przystań, co jednak z tego, skoro nowotwór brutalnie wyssał ze mnie wszelkie siły? Co dzień muszę sięgać po jakieś zaskórniaki motywacji choć czuję, że to wszystko straciło sens. Jestem w żałobie a jednak zbyt często słyszę, że skoro piszę, skoro koduję, skoro wychodzę do ludzi, pojawiam się na konferencjach, WarsawJS, GirlsJS, skoro oddycham to jeszcze najwyraźniej nie jest tak źle.
W tle mojej aktywności jest niemy płacz. Czasem nawet już fizyczny, bo czasem mój organizm już nawet jest w stanie zacząć płakać. Wciąż jednak nie mogę przestać opłakiwać strat z ostatnich lat.
To, co uderzyło we mnie najmocniej, to utrata wiary w to, że istnieje ten dobry Bóg który jakoś się mną opiekuje. Wcześniej jeszcze myśl o tym, że to co przechodzę może mieć jakikolwiek sens trochę mnie trzymała. Teraz czuję, że to wszystko jest bez sensu. W męczarni codzienności, gdy każdy krok jest ciężki, trudno wierzyć w cokolwiek.
A sam nowotwór zabił tak wielką część mnie że czasem zastanawiam się, czy kiedykolwiek z tego się podniosę. A jeśli tak – jak bardzo koślawo będę chodzić?
Byle do przodu
To, że działam, to przejaw mojej mądrości, która mówi – jest wciąż szansa, że będzie lepiej, nawet jeśli tego nie czujesz. To „lepiej” to jest jednak coś, co trzeba wypracować. Mozolnie, dzień po dniu. Nie ma co liczyć na cuda, na entuzjastyczne deklaracje pomocy, na to, że mój los nagle się odmieni po jednym telefonie.
Choć wierzcie mi, wciąż mam nadzieję, że jakiś jeden telefon odmieni moje życie. Na razie nic takiego nie nastąpiło, więc… działam dalej. Czasem zastanawiam się, czy nie zasługuję na nieco więcej farta? A potem karcę siebie, że i tak mogło być gorzej, więc… cóż, trzeba iść. Byle do przodu.
Coraz lepiej idzie mi programowanie. Kolejne koncepcje coraz łatwiej wchodzą do głowy. Coraz lepiej panuję nad sytuacjami, gdy mój nastrój spada na łeb, na szyję. Coraz łatwiej idzie mi uspokajanie głowy po napadzie paniki. Coraz szybciej przełączam się, gdy głowa wraca do traumatycznych wspomnień lub gdy lęk jest tak wielki, że jestem pod obstrzałem negatywnych myśli o tym, co może pójść nie tak.
Ostatnio nawet zmuszam się do ćwiczeń i do odpoczynku. Nie jest łatwo. Kiedy siadam i daję sobie kilka minut na pobycie ze sobą często płaczę. Łatwiej już mi przychodzi zrobienie męczącego, 25 minutowego rozciągania niż bycie ze sobą.
Często przebijam się przez mgłę, która nie pozwala widzieć dalej niż na kilka dni życia. Nie lubię tego. Chciałabym mieć marzenia i plany… Na razie jest ostrożne wyobrażanie sobie, że w lepszych okolicznościach mogłabym mieć marzenia i… pisanie patykiem po piasku.
A w kalendarzu – kolejne wizyty, które pomagają mi kontynuować leczenie po leczeniu.
PS: Zbieram otoczaki, oreny, słowem – pieniądze na to leczenie. Jeśli masz przestrzeń, by pomóc, dorzuć tu otoczaka / oren lub powiedz o tej zbiórce innym!