WWOWWO w codzienności

Lena, gdzie jesteś? Część 1

Lena, gdzie jesteś? Część 1

Gdy ostatnio weszłam na swojego bloga zorientowałam się, że już od ponad miesiąca niczego nie opublikowałam.

Spojrzałam w kalendarz i dotarło do mnie, ile wydarzyło się w tym czasie. Byłam prelegentką na 4 konferencjach i miałam okazję dzielić się wiedzą też na mniejszych spotkaniach. Poza tym – pracowałam, żyłam i ogarniałam tzw. „bieżączkę” firmową z fakturami i kilometrówką włącznie.

To był intensywny czas, ale… wcale nie mam gwarancji, że teraz będzie spokojniej. Co prawda dziś nieco zwolniłam, zaaplikowałam sobie solidną porcję łóżkopiryny i jest nieco lepiej, lecz znów – jutro wracam do pracy. Pracy, w której dzieje się sporo, a poza którą też nie brakuje wrażeń.

Dlatego też, korzystając z okazji, postanowiłam się podzielić kilkoma refleksjami z życia osoby wysoko wrażliwej będącej w trybie funkcjonowania „na wysokich obrotach”.

WWO na wysokich obrotach

Jednym z zadań osoby wysoko wrażliwej, które potrzebuje podjąć by móc funkcjonować zdrowo w społeczeństwie jest sprawdzenie, jaki poziom pobudzenia jest dla niej optymalny. Przy zbyt małym wchodzi nuda, przy zbyt dużym zmęczenie, które – jeśli nie jest „zaopiekowane” – może skutkować pogorszeniem stanu zdrowia.

Warto podkreślić, że w przypadku każdego z nas – WWO i nie-WWO – różne sytuacje będą różnie wpływać na nasze pobudzenie, a co za tym idzie – na to, w jakim momencie będzie się zapalać czerwona lampka sygnalizująca brak benzyny w naszym mentalnym baku.

W moim przypadku „wysokie obroty” to określenie dla sytuacji, w której dzieje się sporo w jakiś sposób obciążających mnie rzeczy, na które może i nie do końca mam przestrzeń, ale z których nie za bardzo chcę rezygnować. Przykładowo: trzy konferencje na przestrzeni tygodnia, na których mam wystąpić, które przyniosły mi sporo frajdy, jednocześnie jednak będąc mocno drenującym moje zasoby doświadczeniem.

Konferencje oznaczają dla mnie nie tylko wystąpienie, lecz także przebywanie w miejscu, gdzie jest sporo ludzi oraz wchodzenie w intensywniejsze niż zazwyczaj interakcje. Już sam tłok jest dla mnie trudny do zniesienia, ze względu chociażby na hałas (co zauważyłam, gdy przestałam się zmuszać do bycia w zatłoczonych miejscach). Z kolei interakcje z ludźmi, których nie znam wymagają ode mnie sięgnięcia po pewne zasoby ekstrawertyzmu, z których nie korzystam na co dzień.

Jeśli mogę po takim wydarzeniu odpocząć, problemu nie ma. Gorzej, gdy czasu na regenerację jest mało, a kolejne wydarzenie zbliża się wielkimi krokami. Wtedy zauważam, jak wiele różni mnie od osób nie-WWO.. Do uzyskania stanu „resetu” wielu moim znajomym wystarczy godzinka gry na komputerze czy spacer, podczas gdy ja bym potrzebowała zniknąć na pół dnia pod kołderką i wyłączyć na ten czas telefon.

Zaniedbana regeneracja

Już zwykły tydzień pracy sprawia, że zazwyczaj w weekend mam wyłączony komputer i robię, co w mojej mocy, by pomóc mojemu układowi nerwowemu w regeneracji. I jeśli nawet jeden dzień weekendu gdzieś znika z powodu dodatkowych obowiązków, konferencji czy spotkań z ludźmi, to moja regeneracja zaczyna odczuwać deficyty. Jeśli jest to konferencja czy jakieś miłe obowiązki, to wciąż mogę zadbać o dobry poziom regeneracji. Jeśli jednak z daną czynnością wiąże się dociążenie głowy i niechęć do udziału w niej, to deficyty rosną.

Mogę więc sprzątać, gotować, oglądać F1 albo Premier League i dopóki nie muszę robić nic związanego z pracą, regeneracja ma szansę zajść. Jeśli jednak muszę spotkać się z ludźmi, z którymi nie mam ochoty się widzieć, mam zaległości z tygodnia ponieważ musiałam nawiedzić lekarza albo wydarza się cokolwiek innego, co zmusza do zaciśnięcia zębów – deficyt regeneracji znacząco rośnie. W końcu ciężko jest odpocząć gdy się do czegoś zmuszamy lub musimy zebrać dodatkowe siły, by z jakiegoś wydarzenia spróbować zaczerpnąć chociaż trochę przyjemności wiedząc, że będąc w innym miejscu zaznalibyśmy jej o wiele więcej.

Doszłam już do takiego poziomu zarządzania regeneracją, że nawet weekend czy dwa bez „żelaznego” czasu dla siebie pozwalają mi złapać siły. Na to pozwala system również „żelaznego”, codziennego odpoczynku w trakcie tygodnia pracy. Jeśli jednak sytuacja braku dobrej regeneracji trwa, zaczynają się problemy. Nawet, jeśli jej przyczyną były rzeczy miłe, jak Warszawskie Dni Informatyki, WordCamp w Gliwicach, potem 4 developers i na deser DevJS Sujmmit. A w weekend – moja urodzinowa impreza!

I tak od kilku dni mój organizm straszy mnie zapaleniem pęcherza, przeziębieniem, bólem stawów i kilkoma innymi rzeczami, które nie rozwinęły się w pełnoobjawową chorobę, ale dają znać o sobie na tyle silnie, że dziś weszła na tzw. „tapet” (czyli – na tapetę) łóżkopiryna.

Powrót do równowagi

Dzień spędzony na czytaniu o SEO, drzemaniu i długiej kąpieli pozwolił na wystarczający reset tak, by jutro wrócić już do działania. W ramach sprawiania sobie przyjemności pozwoliłam sobie również na napisanie tego tekstu. To wszystko pozwoliło zadbać o ciało, które zaczęło wysyłać intensywne sygnały o przemęczeniu i już wczoraj zaczęło grozić, że jeśli nie zrobię czegoś dla siebie to objawy się pogłębią, a ja będę rozglądać się za antybiotykiem.

I tu pojawia się zasadnicze pytanie, czy ja przypadkiem nie przesadzam? Czy nie wchodzę właśnie na obszary jakiejś patologii? Przecież powinnam lepiej dbać o siebie, częściej słuchać swojego ciała! A z drugiej strony, jednak go słucham. Dziś robiłam coś, co wciąż mnie rozwijało, a nie było dniem pełnym pracy z kodem. W międzyczasie złapałam oddech, pospałam, wzięłam kąpiel, zjadłam mega ostrą potrawę zamówioną z knajpki indyjskiej i sprywatyzowałam resztki chipsów cebulowych z imprezy.

Mogłabym zaopiekować totalnie moją wrażliwość, wyłączyć komórkę i nie robić nic. Mogłam zrezygnować z któregoś wystąpienia. Mogę zaplanować swoje życie tak, by nie było w nim niespodzianek i by mieć jak najmniej sytuacji, w których potrzebuję wyhamować, ponieważ moje ciało grozi mi palcem.

Mogłabym, ale jednak tego nie robię. Czemu?

O tym już niebawem.

Udostępnij

O autorze

Wysoko wrażliwa web developer w mniej-wrażliwym świecie.