WWOWWO w codzienności

Lena, gdzie jesteś? Część 2

Lena, gdzie jesteś? Część 2

Mogę odpowiedzieć, że jestem tutaj. I że wciąż ogarniam, jak tę moją wysoką wrażliwość zaopiekować.

Tydzień temu pisałam w części pierwszej o tym, jak to się stało, że przez dobry miesiąc nie opublikowałam nic. W skrócie – był to bardzo intensywny czas, gdzie priorytetem dla mnie stała się regeneracja. Czas zbyt intensywny, by ogarnąć inne, ważne dla mnie, lecz mniej istotne z punktu widzenia przetrwania rzeczy – takie jak np. pisanie.

Wnioski z tego czasu można mieć dwojakie. Pierwsze będą mówić o tym, że przesadzam i że POWINNAM (nielubiane słowo) zwolnić tempo. Drugie – że mimo wszystko coraz lepiej radzę sobie z tempem życia właściwym dla nie-WWO i potrafię coraz lepiej wyczuć, na ile możemy sobie z moim wrażliwym organizmem pozwolić, a kiedy należy przedłużyć weekend i się doleczyć, by nie wylądować na antybiotyku.

Zarówno decyzja o spokojniejszym życiu, jak i o kontrolowanych intensywniejszych okresach ma swoje „plusy dodatnie” i „plusy ujemne”. Żadna z tych decyzji nie jest zła – po prostu niesie za sobą inne skutki.

„Powinności” WWO

Spokojniejsze życie to nie jest domena osób, które poza wysoką wrażliwością mają cechę określaną przez Elaine Aron jako „poszukiwanie doznań”. Upraszczając: to sytuacja, w której wiem, że spokój mi służy, ale nie mogę usiedzieć w miejscu. Potrzebuję i spokoju, i wyzwań. A ponieważ jedno nie zawsze idzie w parze z drugim, ciężko jest zadbać o właściwą regenerację.

Sytuację tę można przyrównać trochę do sytuacji człowieka, który przewlekle choruje. I z jednej strony potrzebuje więcej odpoczynku, więcej uważności na siebie, większej dbałości o to, co je czy jakie suplementy / probiotyki / leki bierze. Z drugiej jednak wciąż jest człowiekiem, który chce w możliwie największym stopniu uczestniczyć w życiu społeczeństwa: kochać, budować relacje, pracować, a przede wszystkim – podążać za swoimi marzeniami i realizować swój sens życia.

Jeśli społeczność ma otwartą głowę, człowiek chory może być jej częścią. Jeśli nie – staje w sytuacji, w której niektórzy oczekują całkowitego poddania się chorobie i innym, a inni – bycia jak całkowicie zdrowy człowiek i uczestniczenia w życiu społecznym na zasadach innych ludzi, nie własnych.

To nie tylko doświadczenie ludzi chorych, lecz każdego, kto jest w jakiś sposób „odmienny” od obrazu normalności promowanego w danym środowisku. W przypadku osób wysoko wrażliwych „normalność”, do której mamy dążyć, to życie na równym poziomie intensywności, co inni.

Moje doświadczenie podpowiada, że częściej niż ciekawość i otwartość pojawia się oczekiwanie by swoją „niepełną” czy „inną” obecnością nie prowokować do trudniejszych pytań czy refleksji nad różnorodnością. Dlatego też jest we mnie cząstka, która zaprasza do zawieszenia mojej codziennej walki, rezygnacji z wielu satysfakcjonujących chwil na rzecz bycia na marginesie, w znaczeniu – poza głównym nurtem życia, by nie dźwigać ciężaru bycia pomiędzy dwoma światami. Jednym – bez pozytywnego odczucia intensywności, a drugim – z przytłoczeniem.

Czasem wybieram, by być na „marginesie” zdarzeń, by odzyskać siły. To jest w porządku, jeśli jest to nasz wrażliwy osobisty wybór, a nie konieczność spowodowana brakiem wrażliwości czy uważności u innych.

Walka o siebie

We mnie jest jednak spora iskra poszukiwania doznań, a także pragnienie, by być częścią społeczności, jakkolwiek ją zdefiniuję. Dlatego nie zrezygnowałam z konferencji, choć próżno by było mnie szukać na before czy after party. Wybrałam drogę, która wymaga ode mnie pewnego zaangażowania i podejmowania czasem trudnych decyzji, jest jednak drogą budowania swojego życia gdzieś pomiędzy zamknięciem w domu a „ćpaniem” leków, by mój układ nerwowy dźwignął tak zwaną „normalność”.

Nie zrozumcie mnie źle – są sytuacje, kiedy należy sięgnąć po antydepresanty czy leki uspokajające i kropka. Jednak nie ma we mnie zgody na branie hydroksyzyny tylko po to, by zredukować stres na wieczór, a potem potencjalnie czegoś na pobudzenie by od rana być pełną energii, by sprostać niewypowiedzianym społecznym oczekiwaniom… Nie tędy droga.

Moja droga to odkrywanie na nowo, co lubię robić, a potem ćwiczenia z logistyki – planowanie, w jaki sposób zorganizować pracę, obowiązki, rozmowy, wyjścia z domu by udźwignąć to, co chcę zrobić. Czasem wychodzi lepiej, czasem gorzej. Sporo uczę się na błędach, zmieniam plany, pracuję nad przekonaniami i jakoś łączę życie prelegentki z życiem programistki, życie wrażliwca z życiem osoby szukającej doznań.

Czasem mam ochotę usiąść, zawinąć się w kocyk i poczytać książkę przy dobrej kawie czy herbacie. Jednak nie jestem typowym introwertykiem, który może praktykować taką aktywność na co dzień. Potrzebuję czasem pójść na imprezę (lub zrobić imprezę!), wyjść na konferencję albo wyskoczyć na typowo „kobiece” zakupy (choć i tak robię je tak szybko, że trudno się w nich dopatrywać snucia się po sklepach).

Moim zadaniem więc jest zaopiekowanie i tej cząstki, co chce pod kocyk, i tej, co chce wyrwać na miasto. I sprawić, by te cząstki żyły we względnej zgodzie ze sobą i ze mną.

Tyrania powinności

W moich poszukiwaniach doszłam do etapu, na którym intensywniejszy okres bycia wśród ludzi przechodzi płynnie w wyciszenie, a następnie znów w szaleństwo kończące się gdzieś pod kocykiem z wyłączoną komórką. Czasem jestem w stanie wydłużyć czas szaleństwa, jednak potem potrzebuję wydłużyć czas odcięcia się.

W ten sposób jestem tam, gdzie chcę być, jednak nie tak, jak inni by chcieli, bym była. Przecież na konferencji powinnam być od początku do końca, nawiązywać nowe znajomości! A dla mnie wyzwaniem jest dowiezienie prelekcji z obecnością na 2-3 wystąpieniach plus rozmowami na stoiskach. I to jest coś, za co klepię się po ramieniu! Daję, ile mogę i biorę, ile mogę – choć przekonanie głowy, że tak mogę, bywa wyzwaniem.

Tyranię powinności do wykonania w moim sposobie myślenia narzuciło mi mniej wrażliwe społeczeństwo w czasach, gdy jeszcze ani ja, ani moi Rodzice nie znaliśmy koncepcji wysokiej wrażliwości. Wychowanie, codzienne życie, podejmowanie decyzje szły utartym, mniej wrażliwym torem. Dopiero, gdy po latach najpierw mój Tata, a potem ja odkryliśmy, że nasza „odmienność” to nie złośliwa fanaberia lecz cecha układu nerwowego, a potem nauczyliśmy się z tym żyć, w naszych rozmowach i decyzjach powinności zaczęły ustępować potrzebom, a konwenanse i schematy życiu zgodnie z własnymi intuicjami.

Dlatego też piszę o pewnej walce czy pracy do wykonania, by móc żyć na własnych warunkach, niekoniecznie biorąc garść medykamentów, które może i jakoś wyciszą nasz organizm, lecz przy okazji będą w jakiś sposób szkodzić. Społeczeństwo zaś radośnie pójdzie dalej.

Dynamika regeneracji

Jest jeszcze jedna, istotna kwestia w tle. To kwestia tego, na ile nasz organizm adaptuje się do wymogów sytuacji. Skoro przez lata potrafiłam spełniać oczekiwania innych, może jestem w stanie pogodzić potrzebę regeneracji i potrzebę bycia w samym środku akcji?

Uczę więc mojego układu nerwowego, że są sytuacje, gdy oglądamy mecz piłki nożnej i siedzimy z herbatką i szydełkiem pod czterema warstwami kocyków (bo tak!). A są też sytuacje, gdy zbieramy energię, wątpliwości i lęki odstawiamy na bok i wskakujemy do jadącego pociągu (metaforycznie!).

To są kroki, które wykonuję, by wyjść na przeciw społeczności mającej swoją „normalność” – tak, by możliwe było spotkanie, które jednocześnie mnie nie zniszczy. Oczywiście, mogę się obrazić, że mniej wrażliwi ludzie tego nie rozumieją, że nie robią więcej, by się spotkać w pół drogi, natomiast byłoby to obrazą na rybę, że pływa w wodzie albo na orła, że lata w przestworzach. Wrażliwość ma swoje plusy i minusy, podobnie jej mniejsza doza lub całkowity brak.

W ten sposób mogę mówić o swojej wrażliwości (hej, świecie nie-WWO, tu jestem!), cieszyć się kontaktem z ludźmi, którzy wychodzą mi na przeciw, jednocześnie nie pakując w siebie garści tabletek – byle być jak inni.

Świadome życie

Czasem idę pod kołderkę, a czasem nie ma mnie pod nią kilka tygodni. Czasem jestem w lepszej formie, a czasem w gorszej. Wciąż się uczę, jak opiekować się sobą i swoją wrażliwością.

Takie wychodzenie poza pewne własne ograniczenia nie zawsze jest dobre. Czasem kończy się przemęczeniem i przeziębieniem. Są to jednak wypadki przy pracy, te momenty, gdy dociskam może za bardzo i zachodzą inne, niesprzyjające okoliczności – na przykład spotykam się z kimś, kto ma katar. To jednak nie przekreśla mojej drogi.

W końcu gdybym nie dbała o siebie, mogłabym tydzień temu brać antybiotyk, a nie ibuprofen. Czyli zadbałam o siebie w taki sposób, że nie choruję poważniej. Interpretuję sygnały, które wysyła moje ciało. Dzięki temu mogę odpocząć, by ruszyć później do dalszego działania bez większej szkody dla siebie.

Taki organizm dostałam w pakiecie wraz z egzystencją. Nie neguję tego, lecz to przyjmuję, by móc cieszyć się życiem własnym, a nie udawać, żyjąc życiem innych. Tak, konferencje dały mi w kość. Ale było super! Spotkałam wielu wspaniałych ludzi i mogłam dzielić się swoją wiedzą. A że nie byłam na afterku? Bywa! Mam inne priorytety. Po prostu.

Udostępnij

O autorze

Wysoko wrażliwa web developer w mniej-wrażliwym świecie.