W poprzednich wpisach (część 1 i część 2) pisałam o adaptacji. Jednak życie toczy się wciąż, niezależnie od tego, czy jestem pod kocykiem czy nie.
W ostatniej części chcę się przyjrzeć temu, jak logistyka, czyli dobre planowanie, może wiele ułatwić we wszelkich działaniach, szczególnie gdy w swoim codziennym życiu towarzyszy Wam Wasza neuroróżnorodność.
Po pierwsze – regularność
W życiu zawodowym niezwykle istotne bywa budowanie tzw. marki osobistej. Jednym z narzędzi jest tworzenie treści, np. na blogu czy w social mediach. Regularne tworzenie treści. To słowo na „R” jest kluczowe we wszelakich działaniach, nie tylko z punktu widzenia algorytmów.
Regularność pozwala nawiązać kontakt z odbiorcą. To powtarzalne zaproszenie do spotkania, czy to przy lekturze wpisu, czy odsłuchiwaniu podcastu. Jeżeli ktoś się spodziewa wpisu w poniedziałek, to z czasem w ten dzień zacznie zaglądać na bloga. Zapisze się na powiadomienia albo wpisze sobie powiadomienie.
Zanim to jednak się wydarzy, czeka nas długa droga, by zdobyć zaufanie odbiorcy. I poza dobrymi, wartościowymi treściami, poza kanałami promocji, słowami kluczowymi, opisami meta, nagłówkami i innymi narzędziami, wciąż potrzeba jednego – regularności.
Wypadki chodzą po ludziach
Bywa jednak tak, że człowiek zachoruje, wyjedzie na urlop, albo najzwyczajniej w świecie jest przytłoczony otaczającą go rzeczywistością. To ostatnie przytrafia mi się najczęściej i jest powiązane z różnymi sprawami – od kwestii zdrowotnych zaczynając, poprzez nadmiar zadań, na kwestiach „co będzie dalej z moją pracą” kończąc.
Nie jest to coś, co zostawiam bez zaopiekowania. O zdrowie dbam, pracuję nad tym by nie przeładowywać się pracą czy by nieco mniej martwić się tym, co dalej po zakończonym projekcie, gdy akurat nie ma nic na horyzoncie.
W przypadku WWO (ale nie tylko) niezwykle pomocne jest dbanie o codzienny spokój. O to, by robić co możemy, jednak nie w sposób prowadzący do wypalenia. Dbanie o wyciszenie, może regularne medytacje czy ćwiczenia oddechowe, słowem: o to, by mieć przestrzeń odpoczynku i zadbania o przebodźcowany układ nerwowy. To pozwala zachować ciągłość działania, również jeśli chodzi o tworzenie treści czy budowanie marki osobistej.
Jest jedno ale. Nauka spokoju zajmuje czas i energię. Co więc można zrobić, gdy jesteśmy dopiero na początku tej drogi, a jednak z jakichś przyczyn musimy o tę markę osobistą zadbać?
Czy rzeczywiście coś „muszę”?
Refleksja na temat „musizmów” jest tu kluczowa. Na jednej szali tej wagi jest kwestia robienia rzeczy, które zapewnią nam przetrwanie – dbania o siebie czy zarabiania pieniędzy. Na drugiej szali są nasze wewnętrzne przekonania, które czasem nam coś każą robić, zazwyczaj w sposób perfekcyjny. A ponieważ życie jest życiem i uczymy się często na błędach to ta sama głowa za wszelkie potknięcia głowa karze nas na przykład wyrzutami sumienia lub poczuciem bycia gorszym.
Nie każdy musi pisać bloga. Nie dla każdego optymalnym rozwiązaniem będzie budowanie marki osobistej w social mediach. Niektórzy będą pokazywać światu swoje kompetencje tworząc ciekawe repozytoria na Githubie, dzieląc się wiedzą na konferencjach czy w lokalnych społecznościach. Innym wystarczy networking.
Zanim więc zaprzyjaźnisz się z regularnością zobacz, jakie działania są dla Ciebie najlepsze. Co daje Ci największy zysk? Co w Twojej karierze jest optymalne, albo przynajmniej wystarczająco dobre? Jakie mocne strony możesz wykorzystać do działania?
Ostatnio na pewnym spotkaniu padło świetne zdanie: „muszę to skorzystać z toalety, resztę mogę”. Myślę sobie, że takie postawienie sprawy może pomóc w zmianie języka. Zamiast „muszę iść do pracy” – wybieram pójście do pracy, ponieważ to mi przynosi pieniądze. „Muszę napisać coś na bloga” – chcę coś napisać, ponieważ tego potrzebuję.
Zmiana języka nie przychodzi z dnia na dzień – wiem coś o tym, próbując oswoić się z tym, że nie „muszę” tylko „chcę” znaleźć pracę na etat. Wciąż kurczowo trzymam się musizmów, jednak język wyboru przynosi zdecydowanie więcej spokoju i zdejmuje niepotrzebny ciężar myślenia, jak mi się nie chce wysyłać kolejnych CV.
Co robić, gdy chcemy działać?
Jeśli już wiemy, że chcemy działać i wiemy jak działać, możemy zaprząc narzędzia do budowania regularności. Poniższe propozycje odnoszę do prowadzenia bloga, natomiast podobne podejście sprawdzi się w wielu kontekstach.
Ustalenie celu SMART
W regularnym publikowaniu pomaga określenie, ile czasu tygodniowo chcę poświęcić na pisanie. Np. godzina tygodniowo. Staram się takie cele realizować bliżej początku tygodnia, by potem mieć czas na inne działania i uniknąć skutków nieprzewidywalnych zdarzeń, np. dodatkowego zmęczenia czy konieczności wciśnięcia jakiegoś nieprzewidzianego spotkania / wyjścia do grafiku.
W idealnym świecie stawiam sobie cel pt. „W tygodniu spędzę 1h na pisaniu”, który mogę wydłużyć do np. 2 godzin, które mogę spędzić na pisaniu posta tak, by pracę zakończyć publikacją.
Checklista
To, co niezwykle przydaje się w różnych działaniach, to checklista. Checklista ma pomóc w ustaleniu, jakie kroki należy podjąć aby osiągnąć cel, a potem pomóc w powielaniu danego schematu działania.
U mnie proces pisania treści wygląda następująco:
- wymyślenie / wybranie tematu
- (czasem) stworzenie listy nagłówków do treści (by ułatwić sobie pisanie tekstu; działa trochę jak plan pracy pisemnej)
- pisanie tekstu
- dodanie kategorii
- dodanie tagów
- sprawdzenie treści pod kątem błędów
- (czasem) poprawa adresu URL
- wygenerowanie grafiki / opracowanie zdjęcia
- optymalizacja zdjęcia
- dodanie grafiki / zdjęcia ilustrującego wpis wraz z opisem alternatywnym
- publikacja wpisu
- zaplanowanie promocji treści w social mediach
Niektórym w pracy pomaga odhaczanie kolejnych kroków, innym checklista pomaga w ustrukturyzowaniu prac.
Dla mnie momentem kluczowym jest publikacja treści, wtedy czuję, że najważniejszy kawałek mam z głowy. Dlatego też czasem trochę odsuwam w czasie publikację w social mediach. Tak, przydałoby się od razu zaplanować wpisy z mieć temat z głowy, jednak nie zawsze mam na to jeszcze czas od razu po publikacji.
Lista pomysłów
Aby ułatwić sobie pracę mam w kluczowych miejscach w mieszkaniu rozłożone karteczki, na których mogę zapisać pomysł, gdy akurat wpadnie mi do głowy gdy nie jestem przy komputerze. W terenie sprawdza się z kolei wysyłanie maili do siebie i dodawanie pomysłów do odpowiedniego pliku.
Takie okazjonalne i często spontaniczne burze mózgu potrafią dostarczyć mi pomysłów do pisania na wiele miesięcy do przodu – o ile regularnie siadam do pisania.
Binge – writing
Zbyt często jednak w ostatnim czasie życie negatywnie mnie zaskakuje, przytłaczając mnie zbyt wielką dozą atrakcji. W takiej sytuacji ciężko jest zmuszać się do regularności – po prostu czasowo zmieniają mi się priorytety.
W tej sytuacji robię coś, co działa czasem najlepiej – czekam, aż „mam wenę” – czyli nieco więcej przestrzeni i czasu na pisanie – siadam i działam.
Można o tym powiedzieć żartobliwie jako o binge-writingu, czyli intensywnym pisaniu (inspriruję się tu pojęciem binge-watchingu używanym w kontekście oglądania seriali raz na jakiś czas w ogromnych dawkach).
Jak to robię? Siadam, puszczam coś w tle by „kąsało” (mecz albo jakaś muzyka) i jadę do oporu, dopóki jest wena, są chęci i śmieci nie wołają o wyrzucenie.
W ten sposób mam szansę stworzyć treści na „zaś”, by nie występowały spore dziury w grafiku. Potem zostaje tylko planowanie publikacji i pamiętanie o tym, by opublikowanie treści na bieżąco promować.
Bez rozwiązań idealnych
Czasem z planami wygrywa zmęczenie po stresującej rozmowie. Czasem blog idzie w odstawkę, ponieważ mam gorszy czas i nie stworzyłam wystarczająco dużo treści „na zaś”. Czasem zaś wygrywa kryzys, który mówi mi – stara, nikt nie czyta Twoich wypocin, daruj sobie.
I mówię to jako osoba pracująca nad swoim perfekcjonizmem, która nie chce sobie dokładać kolejnych ciężarów. Bo tak właśnie często kończy się upór w robieniu pewnych rzeczy, które naprawdę nie zawsze muszą wymagać mega regularności i zaangażowania – tym, że dokopujemy sobie, że nie jesteśmy jak lukrowanie postacie z LinkedIn które ze wszystkim się wyrabiają.
Czy to, że nie zawsze się wyrabiam znaczy, że mam nic nie robić? Nie! Po prostu daję sobie czas na nauczenie się siebie, swoich potrzeb, możliwości i ograniczeń. Idzie mi coraz lepiej – jednak blog żyje! I uchylę rąbka tajemnicy – powoli będzie się rozrastał o nowe, ciekawe kategorie 😉
Jeśli chodzi o płynność w tych regularnych działaniach idealnie by było mieć bufor na nawet kilka miesięcy naprzód, by w lepszym czasie tworzyć treści na „zaś” i ewentualnie zmieniać czas ich publikacji, a w gorszych chwilach po prostu korzystać z owoców wcześniejszej pracy. Jednak do tego potrzebny jest… czas. Niemniej już same próby wprowadzenia regularności pomagają mi określić, co może być pomocne a co nie.
Nie poddawaj się!
To, o czym piszę, to jedna ze strategii, które pozwalają pomóc osobie wysoko wrażliwej funkcjonować w tym mniej wrażliwym świecie częściowo na zasadach tego mniej wrażliwego świata. To potrafi przynieść pewne wymierne korzyści: czy to pewną rozpoznawalność, czy nowe kontakty z ludźmi. To są rzeczy, o które osobom mniej wrażliwym może być łatwiej zabiegać spontanicznie; ja jednak potrzebuję pewnej struktury, by nie przeciążyć układu nerwowego.
Świat jako całość i jako lokalne grupy funkcjonuje na swój sposób; nie da się wymusić na świecie, by był taki jakim chcemy, by był. Trudno jest odczuć doświadczenie innego człowieka, jego zmęczenie, zagubienie czy inne stany, które czasem utrudniają działanie.
To jednak nie znaczy, że nie jesteśmy w stanie wymyśleć pewnych obejść istniejącego dookoła systemu tak, by system nas zauważył, zobaczył jak wartościowymi ludźmi jesteśmy, ale jednocześnie zrobił to na naszych warunkach, które nas nie niszczą.