Mogę powiedzieć, że jak zwykle – urlop przybywa w ostatniej chwili…
Moja głowa przechodzi w ostatnich miesiącach sporo zmian. Jedna z nich dotyczy odpoczynku w różnych formach. Dziś skupię się na temacie urlopu. W najbliższych tygodniach wrócę z krótkimi refleksjami o odpoczynku w weekendy oraz w ciągu tygodnia pracy.
***
Kwestia urlopu jest dla mnie kwestią złożoną. To nie jest tak, że nie lubię jeździć na urlop. Lubię, choć z pewnymi zastrzeżeniami. Bardzo nie lubię, gdy pierwszego dnia po urlopie czuję, jak spadają na mnie wszelkie problemy świata. Staram się więc przygotować pracę tak, by po powrocie móc liczyć chociaż na pewien „luz”.
Gorzej, że moja głowa nie zawsze patrzy na urlop z odpowiednim nastawieniem… 😉
Zazwyczaj gdy wracam z urlopu jestem wypoczęta i wydaje mi się, że na tej świeżo naładowanej baterii pociągnę długo. Bardzo długo. Przynajmniej kilka miesięcy. W związku z tym nie planuję kolejnych wyjazdów, bądź planuję je dość późno. Na tyle, że baterii ledwo wystarczy i zazwyczaj ostatni tydzień przed jest męczarnią.
Mam w sobie również coś, co poniekąd można nazwać „kultem pracy”. To znaczy – chcę pracować jak najbardziej profesjonalnie, robić najwięcej ile się da w danej jednostce czasu, a po wyrobieniu założonych godzin lubię zrobić coś „na drugą nóżkę”. Słowem – ciężko mi jest się zatrzymać, nawet, jeśli sił jest coraz mniej.
Ostatnio myśląc, skąd mi się to wzięło zauważyłam, że takie podejście zaczęło się u mnie wraz z rozpoczęciem edukacji. Trzeba było pracować na czerwony pasek. Jak nie ma paska, trzeba pracować by było niedaleko do paska. W liceum z paskiem było ciężko, ale wtedy nauka szła nawet gdy nie było sił – byle zaliczyć. Na niektórych przedmiotach poprzeczka była zbyt wysoko. Na innych była nisko, ale np. trzeba było nadganiać wiedzę do wybranych do matury przedmiotów.
Nawet na studiach, mimo sygnałów, że coś jest nie tak, cisnęłam, byle czołówka wyścigu szczurów nie odbiegła za daleko. W końcu trzeba robić karierę, praktyki, rozwijać się… A ponieważ nie idzie tak, jak powinno – trzeba dać z siebie więcej. Nawet, jeśli nie ma z czego.
***
Czasem żałuję, że nikt nam nie wystawiał ocen z takich przedmiotów jak że nikt nie pomógł nam nauczyć się takich rzeczy jak „rozpoznawanie swoich potrzeb”, „planowanie odpoczynku”, „odpuszczanie sobie”. Ktoś, kto ma wytrzymały organizm może sobie pozwolić na takie tempo. Ja z moją wrażliwością nie bardzo – mimo to próbowałam.
Teraz widzę, że tamte mechanizmy są we mnie tak mocno zakorzenione, że nawet po latach łatwiej mi jest dorzucić sobie pracę niż skupić się na wsłuchaniu się w siebie. I na zaplanowaniu urlopu – dla własnego dobra.
Intelektualnie mogę wymienić wiele korzyści wyjechania w poszukiwaniu przygody (albo odpoczynku). Jednak to, co najbardziej mi pomogło dostrzec rolę urlopów długich i krótkich, była niespodziewana seria 3 wyjazdów w przeciągu 2 miesięcy. Jeden dłuższy urlop i dwa wypady dały mi namacalne doświadczenie takiego odpoczynku, po którym ma się siłę i chęć do działania.
Nowe bodźce, nowe miejsca, nowi ludzie – to pozwoliło mojej głowie wyjść z czterech ścian. Odpocząć. Opanować przedwyjazdowe obawy. Usprawnić pakowanie i odkryć, że w Rosmannie można kupić małe tubki z najważniejszymi kosmetykami i nie muszę się wozić z całą siatką dużych opakowań. Takich przyjemnych odkryć było więcej (np. ultra lekkie i cienkie ręczniki z mikrofibry). Na pamiątkę tych zdarzeń na lodówce przybyły kolejne magnesy z ciekawych miejsc.
Gdyby nie przypadek, pewnie wciąż opierałabym się na planowaniu odpoczynku „na głowę”, ponieważ kiedyś trzeba odpocząć. Teraz, mając doświadczenie dobrego odpoczynku, mam ochotę spróbować jeszcze raz. I jeszcze raz… Głowa kombinuje, kiedy będzie można znów zaszaleć.
Gdy ciało zyskuje odczucie, czym jest ten pożądany, dobry stan urlopowego relaksu, ma większą chęć by po taki relaks sięgnąć. Jak widać, doświadczenie potrafi dać więcej niż nawet najlepsza wiedza teoretyczna.
A więcej o wakacjach osoby wysoko wrażliwej pisałam w innym wpisie, „Wakacje z WWO„.