Kilka tygodni temu pisałam o wadze regularnych urlopów. Dziś na warsztat idzie weekend, czyli odpoczynek po piątku, piąteczku, piątuniu.
W moich licznych zaangażowaniach przed zmianą branży chwilami trudno mi było dostosować się do obowiązującego w kolejnych miejscach pracy stylu. Często godziny pracy były sztywno ustawione, co miało sens, dopóki były zebrane w miarę sensownych blokach, było jednak czasem trudne gdy trzeba było zebrać siły na 8-10 godzin wykładów. Bywało też, że jechałam na dwie płatne godziny pracy po to, by czekać na kolejną jedną płatną kilka godzin. W innym miejscu miałam co prawda godziny zebrane w dłuższy blok, ale za to bez możliwości „wykrojenia” dłuższej przerwy obiadowej. Ot, specyfika różnych zawodów.
Po przejściu do IT mogłam skorzystać z pewnej elastyczności jeśli chodzi o rozpoczynanie pracy. Czułam jednak, że po latach dostosowania do trybu bardziej kreatywnego, w którym część prac wykonywałam weekendami, ciężko mi jest wejść w schemat. Brak dojazdów do pracy w obliczu pracy zdalnej był wybawieniem.
Z drugiej strony konieczność ogarniania pracy i domu, diety oraz od pewnego momentu również intensywnej nauki w ramach bootcampu sprawiała, że tęskniłam do czasów, gdy mogłam w tygodniu wymknąć się bez większych problemów by pozałatwiać różne sprawy. Wysoka wrażliwość sprawia, że bardzo źle znoszę tłumy, więc przykładowo zakupy w weekend są dla mnie wyższą formą masochizmu… Jednak możliwość załatwienia czegoś w tygodniu zanim zrobi się tłoczno jest dla mnie czymś nieocenionym
Powrót do zmienności
Zmiana pracy i powrót na działalność dał mi sporą przestrzeń do eksperymentowania. Eksperymentowałam z mniejszą ilością godzin pracy rozbitą na cały tydzień. Próbowałam swoich sił z dłuższymi dniami pracy (9-11 godzin) i wolnym w środku tygodnia. Przeszłam przez bardzo różne eksperymenty godzinowe i stwierdzam, że ostatecznie najbardziej mi służy odpowiednio rozplanowana praca w tygodniu z przestrzenią na ogarnięcie różnych rzeczy oraz wolny weekend.
Praca programisty – freelancera jest dla mnie wyzwaniem, w którym nie brakuje zarówno nudnego klepania kodu, jak i walenia głową w mur gdy szukam dobrego, a przede wszystkim działającego rozwiązania. Taka praca oznacza cierpliwą naukę nie tylko pisania kodu, lecz także (a może przede wszystkim?) naukę cierpliwości do samej siebie.
W takiej sytuacji wolne dwa dni pozwalają mi odciąć się od obciążenia, które generuje tydzień pracy. To taka ilość czasu, która pozwala się zresetować (o ile coś nie „wybuchnie” w weekend), a jednocześnie nie wyjść z trybu praca – odpoczynek. Coś takiego dzieje się, gdy mam więcej niż 2 dni wolne. Moja głowa stwierdza, że odtąd pracować już nie trzeba i odkłada mentalnie na zawsze tryb mobilizacji. Powrót po chorobowym czy po urlopie po takim resecie wcale nie jest prosty 😀
Elastyczna rama
Po dziesięciu miesiącach eksperymentowania widzę już, kiedy mogę pocisnąć, a kiedy lepiej rozłożyć pracę równomiernie; kiedy warto zainwestować w pół dnia wolnego, a kiedy lepsza będzie dyscyplina. Wreszcie: kiedy mam przestrzeń by coś (okazjonalnie!) dokończyć w weekend, a kiedy zdecydowanie nie warto tego robić.
Po tym czasie lepiej wyczuwam też, jakie zadania są dla mnie wybitnie żmudne i potrzebuję je przeplatać z czymś bardziej ekscytującym, przy jakich zadaniach trochę ładuję baterie, a jakie zupełnie zużywają mój zapas energii. Zauważyłam jednak, że najlepsze efekty daje jednak odpoczynek w weekend. A jeśli już koniecznie chcę coś robić – nauka czegoś, co sprawia przyjemność i daje satysfakcję.
Weekend stał się moją małą świętością. Pilnuję jej, żeby mieć siłę na wyzwania kolejnego tygodnia. Jeśli nadrabiam w jego trakcie zaległości z pracy to zazwyczaj płacę za to cenę: zmęczenie, mniejszą cierpliwość i frustrację.
Można zastanawiać się, na ile taka „elastyczna rama” jest lepsza od pracy od 9 do 17. Dla mnie, osoby wysoko wrażliwej, daje przestrzeń na przemyślenie pewnych kwestii czy złapanie oddechu bez konieczności zmuszania się, by zrobić coś na siłę, gdy nie idzie, bez względu np. na zmęczenie czy rozkojarzenie.
Ostatnie zmiany pogodowe potrafią dać mi mocniej niż zazwyczaj w kość, więc tym bardziej trzymam się tej „elastycznej ramy”, która mobilizuje mnie do zamykania się w 5 dniach pracy po 8 godzin, daje jednak przestrzeń na odpowiednie zwalnianie i przyspieszanie tempa, gdy jest to konieczne lub gdy po prostu coś idzie lepiej lub nie idzie.