Onkodziennik

Cisza przed i po burzy

Cisza przed i po burzy

Rozpoczęcie zbiórki na leczenie było dla mnie wyzwaniem. Samo stworzenie zbiórki – mniej. Większym były formalności, a największym – to jedno kliknięcie, które puściło całą machinę w ruch…

Jeszcze w czerwcu panikowałam myśląc, co dalej. Po kolejnych nieudanych rekrutacjach (nie przechodzę rozmowy technicznej LUB przechodzę rozmowę techniczną ale jednak ostatecznie nie ma dla mnie projektu), w stanie przewlekłego bólu i w obliczu projektu, który się skończył miałam w sobie spory lęk.

Stosunkowo długo funkcjonowałam mimo coraz gorszego samopoczucia. Mój układ nerwowy dawał sygnały, że jest już przebodźcowany na tyle, że nie będzie już działał jak trzeba. Nie wiem, czy to kwestia otyłości, PTSD, ogólnego stresu, wkradającego się lęku uogólnionego czy wszystkiego po trochu – mimo odstawienia leków wszelakich wciąż nie było dobrze. Sygnały o pobudzeniu bombardowały moje ciało, a sygnały o wyciszeniu mimo ćwiczeń oddechowych, prób medytacji i ogólnie szukania relaksu jakby gubiły się po drodze.

Od wielu miesięcy narastał również ból fizyczny – bolesność stawów, ból mięśni gdy cokolwiek próbowałam poćwiczyć, a co najgorsze – przewlekły ból który utrudniał wstawanie i chodzenie. Część tego bólu była bezpośrednim efektem brania leków, natomiast część była powiązana z ogromnym spięciem organizmu w wyniku stresu. Tak wielkim, że na pierwszej wizycie fizjoterapeutka jak tylko nieco popracowała to od razu powiedziała: widzę po ciele, że doświadczyłaś traumy.

Praca nad projektami wszelakimi i próby znalezienia stałej pracy dołożyły sporo stresu, którego nie dało się przepracować całkowicie w ramach terapii. To nie jest kwestia tego, że nie pracowałam – bardziej kwestia tego, że moja głowa powoli wychodziła ze stanu długiego zamrożenia i poza stresem życia codziennego byłam bombardowana od środka setką wspomnień, refleksji, poszarpanych kawałków stłumionych wcześniej emocji.

Ciężko przy takim obciążeniu jest szukać kolejnych zleceń, o poszukiwaniu stałej pracy już nie wspominając. A gdy ma się świadomość, że coś jednak pomaga, by było lepiej – fizjoterapia, psychoterapia – ale potrzeba na to pieniędzy których nie za bardzo się ma… Można wpaść w panikę. I zniechęcenie. I przerażenie. Można płakać. Poczuć bezsilność…

Sztuka proszenia o pomoc

Targana wieloma emocjami zdecydowałam się na dwa kroki: po pierwsze, na uruchomienie profilu na Buy Coffee. Kiedyś marzyłam o tym, by żyć z pisania. Teraz pisanie jest dla mnie formą relaksu, dzielenia się wiedzą, ale i realizowania pasji, która wciąż jest, mimo tylu życiowych zakrętów. Choć myśl o tym, żeby zacząć „monetyzować” bloga jest dla mnie przerażająca, to z drugiej strony… czemu nie spróbować? Zawsze mogą wpaść jakieś drobne na włóczkę do szydełkowania czy na ziemię do kwiatów, które rosną u mnie jak szalone i którymi zajmowanie się jest jednym z elementów odpoczynku.

Trudniejsza była jednak druga decyzja, czyli dołączenie do fundacji Alivia i założenie onkozbiórki. Przecież nie brakuje mi na jedzenie. Mam gdzie mieszkać. Mam bliskich. Czemu to robię? A z drugiej strony jest proszenie o pieniądze na fizjoterapię, na lekarza, na ubrania, proszenie o zrobienie zakupów… Nie na wszystko wystarczy. Pewne rzeczy można odłożyć w czasie, ale nie wszystkie… A ja nie chcę skończyć w sytuacji, w której zaczęłam leczenie, które mi pomaga i będę musiała je przerwać. Uświadomiłam sobie, że choć przez większość czasu nie mam w sobie odczucia, że chcę żyć to mam w sobie chęć walki, by poczuć, że chcę żyć.

Choć zbiórka ruszyła miesiąc temu to wciąż czuję skutki tamtego stresu. W tygodniu, gdy dopinałam formalności, zarwałam kilka nocy – nie mogłam spać przerażona tym, że jednak proszę o pomoc. Potem było sporo zamieszania, reakcji, odpisywania na wiadomości i stres – bo jestem w centrum uwagi. Procenty skakały tak, że dojechały aż do 58% (na ten moment). To dla mnie szok, biorąc pod uwagę, że spodziewałam się o wiele mniejszego odzewu…

Samo proszenie o pomoc jest niełatwą sztuką. Z jednej strony czuje się nóż na gardle i poczucie krzywdy, że tak potoczyło się życie że na rachunku nie za bardzo są pieniądze na leczenie. Jest chęć krzyczenia – ludzie, tonę, pomóżcie zanim będzie gorzej… A z drugiej strony jest świadomość, że każdy ma swoje życie, swoje zmagania, swoje wydatki i nie musi mieć wcale przestrzeni, by móc pomóc…

I jest jeszcze jedno – to, co sprawia, że czuje się upokorzenie. Mocne poczucie, że przecież skoro system uznaje człowieka za zdrowego – w końcu nie mam renty ani stopnia niepełnosprawności (i raczej nie mam na to szans) – to teoretycznie powinnam być w stanie zadbać o swoje medyczne potrzeby samodzielnie. A jednocześnie jestem jak naczynie potłuczone na tysiąc kawałków, które potrzebuje czasu, by się posklejać

Zmagania z życiem

Przez ponad rok miałam poczucie, że jak się jakoś zepnę w sobie i będę walczyć to znajdę przez ten czas pracę. A jednak wygrało rosnące zmęczenie leczeniem, rozbicie, rozsypujący się organizm i rozbita psyche. A na finiszu leczenia – spięcie z osobami prowadzącymi moje leczenie, które z jednej strony owszem, pomogło, ale z drugiej strony skończyło się dramatyczną dyskusją w której nie uzyskałam ŻADNEJ informacji o naukowych podstawach dalszych proponowanych oddziaływań. Wręcz czułam pretensję, że śmiem pytać o takie kwestie jak plan leczenia, skuteczność tych kolejnych oddziaływań, ich naukowe podwaliny, czy ewentualne zmiany w związku z ogólnym pogorszeniem stanu zdrowia.

Tak, przeszłam przez to. Odwiedziłam iluś specjalistów, również w dziedzinie onkologii, zebrałam zalecenia, które pozwoliły ułożyć dalszy plan zdrowienia, już bez hormonoterapii, wciąż w duchu medycyny evidence based (opartej o naukę). Kosztowało mnie to sporo nerwów, trochę czytania, trochę błąkania się po mieście, czasem hamowania zapędów do robienia zbyt wielu badań. Tak, chętnie zrobię to, co konieczne, natomiast mam na głowie sporo wizyt lekarskich i nie tylko – możemy to jakoś sensownie zaplanować?

Jednak podążenie tą drogą sprawiło, że zupełnie przestałam być w stanie dźwigać ciężar rekrutacji. Jednocześnie zauważyłam, że m.in. fizjoterapia mi pomaga znacząco zredukować ból w codziennym funkcjonowaniu i nie chciałam wracać do tego, co wcześniej. A na leczenie potrzebne są pieniądze.

Teraz, dzięki Wam, mam w sobie spokój. Spora część wydatków jest pokryta ze zbiórki, część rzeczy załatwiam (cudem!) państwowo, nie martwię się więc, że zaraz źródełko wygaśnie. Oczywiście, dobicie do pełnej kwoty byłoby super, natomiast i tak jest już lepiej niż było w czerwcu. Na kluczową na ten moment fizjoterapię i dodatkową diagnostykę wystarcza. A zyskany częściowy spokój ducha jest bezcenny, bo odciążył mnie na tyle, że znowu wysyłam CV.

Metoda małych kroków

Wciąż sporo spraw mnie przerasta. Wciąż przeraża mnie rozmawianie z ludźmi, czuję napięcie czekając na to, czy ktoś otworzy moje CV. Wciąż się stresuję różnymi sprawami. Często nie mam siły zabrać się za coś od razu i czekam, aż deadline zbliży się niebezpiecznie. Często przeszkadza mi w tym moja własna głowa, ale o tym jeszcze będę pisać.

Najważniejsze że codziennie, uparcie, mimo wszystko działam. Kroczek po kroczku. Nie zniechęcam się. Walczę. Skoro daliście mi taki kredyt zaufania, to też ciężko by było, bym teraz poddała się zniechęceniu.

Może nie jest to tempo sprintera, ale jednak jakieś jest.

Wystarczająco dobre, by iść dalej.

Udostępnij

O autorze

Wysoko wrażliwa web developer w mniej-wrażliwym świecie.