Od 9 lipca pojawiło się tyle wpisów, co kot napłakał. I jeszcze ta gigantyczna jak na blogera, dwumiesięczna luka między 6 sierpnia a 6 października… Czas uchylić rąbka tajemnicy.
Chęć napisania tego wpisu zaczęła kiełkować kilka tygodni temu. Wciąż jednak dominował strach. Co ciekawe, to nie był strach przed oceną Czytelnika. Raczej przed tym, co podpowiada mi głowa. Niestety, niosę z przeszłości ciężar pseudomotywacyjnych, wypełnionych poczuciem wyższości doradzającego niechcianych komentarzy od osób z rodziny, które wszystko wiedziały lepiej ode mnie. Włącznie z tym, jak mam pisać. O tym, jak mam żyć, nie wspominając.
Drugą kwestią, która mnie blokuje, jest duszące mnie przekonanie o tym, że nieważne, co zrobię, i tak nie wyjdę z kryzysu, w którym jestem. Ostatnio przekonanie to przycichło, lecz teraz, gdy pojawiłam się na The Hack Summit, i odpaliłam na całe dwa dni LinkedIn, odczucie to doprowadziło mnie do potwornego stanu lęku i przekonania o tym, że zawodowo nie czeka mnie już nic dobrego.
Tak bardzo chciałabym być dalej, niż jestem…
Moment załamania
Pod koniec sierpnia kilka wydarzeń sprawiło, że poszłam w rozsypkę i skupiłam się na funkcjonowaniu offline. Wydarzenia te albo rozdrapały stare rany, albo sprawiły, że zaczęłam wątpić w to, czy ja w ogóle kiedykolwiek będę w stanie stanąć na nogi?
Przez ponad rok, od momentu gdy straciłam zatrudnienie na etacie, walczyłam jak lwica mimo problemów zdrowotnych, by jednak znaleźć zatrudnienie. Szukałam możliwości, na różne sposoby. Pracowałam w ramach bycia freelancerem. Udzielałam się w środowisku. Usłyszałam niejedno słowo zachęty, niejedną deklarację wsparcia.
Jednak w sierpniu zaczęłam zauważać, że te wszystkie wyjścia na konferencję, rozmowy z ludźmi, obecność na meetupach, oraz nawiązane przy okazji wiadomości nie zbliżają mnie do celu, jakim jest znalezienie pracy. Zaczęłam mentalnie staczać się w dół. To zrozumiałe – ciężko jest myśleć pozytywnie gdy się pracuje na coś i nie widzi się żadnych wymiernych efektów (poza zauważeniem, że pisanie kodu idzie lepiej – ale ta konstatacja jakoś nie sprawiała, że praca automagicznie się pojawiła).
Uwieńczeniem tego okresu była sytuacja, w której wykruszyła się osoba, której wsparcie było dla mnie „ostatnią deską ratunku” – czymś, co mnie jeszcze w tej walce jakoś trzymało. A może nie tyle w walce co przy przekonaniu, że jeśli włożę jeszcze trochę wysiłku, to powinnam wreszcie pracę znaleźć.
Marzenie o pracy
Tak, mam świadomość kryzysu na rynkach, a także tego, że czasem mamy do czynienia z rynkiem pracodawcy, a czasem z rynkiem pracownika. Nie zmienia to faktu, że mój spory wysiłek na razie poszedł jak para w gwizdek, a marzenie o pracy zostaje w jakimś stopniu marzeniem niespełnionym.
Mówię, że w jakimś stopniu, ponieważ ostatnio wróciłam nieco do kodowania. Nie było łatwo. Jak w pisaniu – była prawie 2 miesięczna przerwa. Miło było jednak znów „pobrudzić” łapki kodem.
Brakuje mi pracy, choć nie chcę jej szukać za wszelką cenę – bo tą ceną stało się moje zdrowie psychiczne. Dwudniowe odpalenie LinkedIna po miesięcznej nieobecności i towarzyszące temu rozwalenie mówi samo za siebie… Dzięki zbiórce na Alivii mam (póki co) środki na leczenie, a dzięki dzięki BuyCoffee mam na farbki i włóczkę. I ziemię do kwiatów. W reszcie wydatków wspiera mnie rodzina.
To nie jest tak, że nie chcę pracować. Zasmakowałam nieco niezależności finansowej i to jest bardzo miłe uczucie, podobnie jak wykonywanie pracy, która sprawia frajdę. Jednak widzę, że zaczęłam się odmrażać, zaczęły wracać emocje: strach, rozczarowanie, smutek, złość, tysiące myśli i stanów, które paraliżują i nie pozwalają iść dalej. Jest potworne rozgoryczenie życiem, a przynajmniej pewnymi jego aspektami.
Widzę jednak, jak brak spiętych pośladków (bo trzeba szukać pracy) robi różnicę. Jak skupienie na składaniu potrzaskanej psychiki sprawia, że po jakimś czasie nawet mam ochotę wstawać rano z łóżka. I nie jest to zasługa leków, ponieważ nie biorę antydepresantów. Jest to zasługa elektrostymulacji i ciężkiej pracy, jaką robię na terapii i poza terapią. A teraz również nieco większej spacerowej i ćwiczeniowej aktywności, która sprawia, że moje ciało mniej boli.
Tak, niezależność finansowa jest wspaniała. Jednak z pustego nawet Salomon nie naleje, a ja cały czas widzę, jak bardzo chorowanie sprawiło (i wciąż sprawia), że w pewnych kwestiach czuję się pusta w środku.
Konfrontacja
Po kilku sytuacjach, które dobitnie pokazały mi, że czas skupić się na innych sprawach, z ciężkim sercem zaczęłam rezygnować. Z meetupów, z wyjazdowych konferencji (drodzy WordPressowcy, wybaczcie) czy eventów, w których już nie miałam siły brać udziału, ponieważ prelekcja na nich wiązała się z jakimś projektem, który zaczął się bardzo źle kojarzyć i potrzebowałam złapać do niego dystans. Ostatecznie – z LinkedIna, który stał się tak mocnym wyzwalaczem negatywnych emocji, że chyba jeszcze długo nie wrócę tam na stałe.
To wszystko było (i jest) podyktowane próbą przetrwania i zawalczenia o siebie w momencie, kiedy pewne rzeczy, na które liczyłam, zawaliły się z hukiem, a związane z nimi nadzieje zostały pogrzebane pod ich gruzami. I nie było to ostatecznie nagłe zdarzenie, lecz proces, który trwał od jakiegoś czasu. Jednak najwięcej bólu i rozczarowania pojawiło się, gdy proces ten doszedł do końca.
Jest ogromna różnica między stanem, w którym czuje się, że coś nie idzie ale wciąż ma się nadzieję, a stanem, w którym nie da się uciekać do przodu – po prostu widzi się, przez chwilę, rzeczywistość taką, jaką jest. Spotkanie z prawdą, nawet jeśli krótkie, zostaje w pamięci. Nawet jeśli niesie ulgę, to niesie ze sobą też wiele bólu.
Życie w trybie offline
Te wszystkie bolesne sprawy mogły wyjaśnić się inaczej, w trochę mniej bolesnych okolicznościach. Było inaczej. A ja po każdej takiej sprawie coraz bardziej gasłam, aż straciłam nadzieję na stosunkowo szybkie rozwiązanie trudnych dla mnie spraw. Poczułam się zmęczona walką.
Wróciłam więc do podstaw. Pojechałam do znajomych do Krakowa. Nauczyłam się tam działać z papierową wikliną (niebawem się pochwalę efektami) i odzyskałam trochę sił. Zauważyłam, że lubię odpoczywać i że czuję, że moje ciało odpoczywa, a stan relaksu nie wywołuje już lęku. Zaczęłam też znowu słuchać radia, po kilku, jeśli nie kilkunastu latach…
Pojechałam też kilka razy do Samotni. Choć na początku towarzyszyły mi lęki – bałam się wypadku po drodze, bałam się że wybuchnie butla z gazem… oswoiłam to. Zaczęłam chodzić na spacery, czytać regularnie książki (pozdrawiam lokalne biblioteki, z których wypożyczam na potęgę 🤩). Zaczęłam czytać nowych autorów, wyszłam poza psychologię i programowania. Odkryłam książki Ursuli le Guin. Choć po drodze była też „Plebania” Artura Nowaka, czy biografia abpa Jędraszewskiego pióra Tomasza Terlikowskiego.
Robić to, co się lubi
Nie wiem, czy wynikało to ze zinternalizowanego poczucia, że powinnam mieć takie a nie inne zainteresowania czy z innych przyczyn – dość powiedzieć, że w mojej głowie odpoczynek musiał być produktywny. Musiał, ponieważ odkrywam, że nie muszę być nastawiona 100% na efekt i mogę odpoczywać tak, jak potrzebuję. Tak, jak najzwyczajniej w świecie lubię!
Stąd też różne książki, rezygnacja z pewnych projektów, zaczynanie i przerywanie w trakcie czegoś, bez wyrzutów sumienia. Rękodzieło ma to do siebie, że naprawdę nie trzeba przyspieszać procesu twórczego. Można się nim cieszyć 😉.
Tak więc w odstawkę poszły social media, wymyślanie hashtagów i zbieranie lajków czy serduszek. Być może to jest właśnie to, czego teraz potrzebuje mój układ nerwowy, by za jakiś czas być gotowym na nowe wyzwania.